Kontynuacja posta Wzloty i upadki Google. część 1
Wejście na giełdę
Wejście na giełdę przynosi olbrzymie pieniądze z oferty publicznej i jest marzeniem dla wielu przedsiębiorców. Nie było nim jednak dla właścicieli wyszukiwarki. Google nie potrzebował pieniędzy z giełdy. Miał wystarczająco duże zyski, by realizować swoje plany bez wykorzystywania środków zewnętrznych. Niestety fundusze inwestycyjne, które zainwestowały w pomysł Paga i Brina w końcu chciały zrealizować swoje zyski.
Dla pomysłodawców wyszukiwarki wejście na giełdę było zabraniem części ich niezależności oraz koniecznością opublikowania informacji o dochodowości swojego przedsięwzięcia. Być może właśnie dlatego David Heinemeier Hansson w swoim wykładzie na Stanford University nazwał fundusze venture capital bombą z opóźnionym zapłonem. Google weszło na giełdę 19 sierpnia 2004 z ceną nominalną 85$ za akcję, a kurs otwarcia wyniósł 100.1$. Oferta publiczna była warta 1.67 mld dolarów. Zanim Google wszedł na giełdę Larry Page napisał oficjalną wiadomość do przyszłych inwestorów, w której podkreślił, że
„Google nie jest zwykłym przedsiębiorstwem. I wcale nie zamierza się takim stać”.
Właściciele bali się kultury organizacyjnej panującej w spółkach giełdowych. Page i Brin otwarcie pisali, że „Mieszanie w głowach zespołu menedżerów z powodu krótkoterminowych celów jest tak samo pozbawione sensu, jak ważenie się co pół godziny podczas odchudzania.”
Google nadal chciał być fabryką innowacji. W firmach giełdowych wiele z dobrych pomysłów, które mają perspektywy, ale wymagają dłuższego czasu na widoczne efekty, umiera z racji na konieczność przedstawienia akcjonariuszom dobrych wyników kwartalnych. Mimo wejścia na giełdę firma ma się bardzo dobrze i wyniki finansowe są godne pozazdroszczenia. Największy historyczny kurs zamknięcia wynosił 711.25$, a obecna cena akcji kształtuje się na poziomie 600$. Kapitalizacja rynkowa firmy wynosi ponad 190 mld dolarów. Jednak jakby dziś wyglądała sytuacja firmy, gdyby założyciele nie byli zmuszeni do wejścia na giełdę? Nikt nie wie. Nie wiadomo również jak długo credo firmy mówiące „Nie czyń zła” będzie aktualne, bo od 2004 na decyzje firmy ma wpływ również Wall Street.
Złe przyjęcie usługi Street View
Produkty Google nie zawsze są przyjmowane przez społeczeństwo
z entuzjazmem. Ludzie nadzwyczaj cenią swoją prywatność i nic dziwnego, że nie chcą dzielić się nią z obcymi. Od 2005 roku działa ogólnie dostępna usługa Google Earth.
Za jej pomocą internauta może przeglądać zdjęcia lotnicze i satelitarne niemal całego globu. Jest to narzędzie, które można porównać do rozwiązań wykorzystywanych wcześniej jedynie przez wywiadowcze służby specjalne. Udostępnione społeczeństwu sprawiło, że każdy może poprzez wysokiej rozdzielczości zdjęcia satelitarne spojrzeć na dowolny kawałek globu. Znane są nawet przypadki odkrycia za pomocą Google Earth tajnych baz wojskowych. Dla wielu rządów i instytucji wojskowych program ten jest wręcz solą w oku.
Poważny problem i liczne protesty użytkowników pojawiły się jednak dopiero w momencie poszerzenia go o usługę Street View. Jeżdżące po ulicach wielkich miast samochody Google fotografowały wszystko, co było w zasięgu ich kamer. Powstały trójwymiarowe obrazy ulic największych miast. Doszło do licznych przypadków naruszenia prywatności. W Internecie pojawiły się zdjęcia ludzi w kompromitujących sytuacjach. Zaprotestowali oczywiście przede wszystkim Ci, którzy nieszczęśliwie znaleźli się w obiektywie aparatów.
Czy mamy jeszcze prywatność?
Aby nie narazić się na liczne pozwy, przedsiębiorstwo musiało dostosować swoje oprogramowanie do prawa stosowanego w fotografowanych miejscach. Inżynierowie opracowali rozwiązanie, które automatycznie zamazuje ludzkie twarze oraz numery tablic rejestracyjnych. W Polsce akcję Street View rozpoczęto w 2009 roku w Warszawie i Krakowie. Generalny Inspektor Ochrony Danych osobowych od razu interweniował i zapowiedział, że będzie bacznie obserwował poczynania Google. Już sam fakt robienia zdjęć spacerującym po ulicach ludziom miał olbrzymią ilość przeciwników. Jeszcze więcej negatywnego szumu medialnego zrobiło się, gdy wyszło na jaw, że samochody Google Street View robią coś więcej niż tylko zdjęcia.
W roku 2010 wyszło na jaw, że jeżdżąc po ulicach miast skanowały niezabezpieczone sieci internetowe wi-fi. Tym samym przechwytywały prywatne dane. Sprawa wyszła na jaw, gdy w Niemczech urzędnicy postanowili sprawdzić, jakie informacje zbiera gigant z Kalifornii. Rzecznik prasowy koncernu na pytania mediów i niemieckiego rządu odpowiedział, że zaistniała sytuacja była błędem programistycznym. Trudno jednak uwierzyć, że tak olbrzymia liczba zebranych danych została niezauważona przez pracowników Google.
Mimo wielu kontrowersji związanych z tą usługą firma nie porzucił projektu. Produkt został jedynie poprawiony, by stał się bardziej akceptowalny. Street View jest obecnie wykorzystywana przez spore grono rzesze użytkowników. Nieumiejętne wprowadzenie tej usługi na pewno w wielu kręgach mocno zachwiało dobry wizerunek firmy.
Google Wave
Google Wave miał być sposobem na kolejną rewolucję w świecie internetowej komunikacji. Firma uznała, że mail jest już dość starą formą wymiany informacji i należy przyzwyczajać świat do nowego rozwiązania. Google Wave miał być integracją: poczty, serwisu społecznościowego i komunikatora internetowego. Wszystko w jednym miejscu; miało to być nowe narzędzie do komunikacji i współpracy on-line.
Premiera serwisu odbyła się w maju 2009 roku. Produkt ostatecznie dla większości internautów okazał się zbyt skomplikowany. Google uznaje się za jedną z najbardziej innowacyjnych firm na świecie, ale w przypadku Google Wave zbytni przeskok technologiczny sprawił, że inicjatywa nie przyjęła się na dłuższą metę wśród użytkowników. Nadmierna ilość nowych opcji i informacji była źródłem klęski nowego produktu.
Znalazłem się wśród jednych z pierwszych użytkowników Google Wave i przyznam, że rozwiązanie to miało bardzo atrakcyjny interfejs, ale po kilku minutach zrezygnowałem z korzystania z niego. Ciężko było dostrzec dokładnie sprecyzowane przeznaczenie. W kwietniu 2010 roku Google na swoim blogu ogłosił, że ta jest ta forma komunikacji radykalnie różni się od tych, które dotychczas znano, oraz zaprzestaje jej rozwoju, jako samodzielnego produktu. Na uwagę zasługuje szybkość podjęcia decyzji o zaprzestaniu prac nad produktem. Nie spotkał się z potrzebami rynku, więc po 13 miesiącach od premiery zakończono nad nim prace.